Dzień dziesiąty – Stepancminda

Tego dnia postanowiliśmy zrobić sobie dzień na miejscu. Bardzo ładna pogoda zachęciła nas do posnucia się po miejscowości i jej okolicach. Sama miejscowość to nie jest żadna metropolia, bardziej osiedle. Główna ulica w śladzie drogi z Tbilisi do Władykaukazu, na okalających wzgórzach osiedlowe uliczki z luźno rozrzuconymi domami przy nich, to wszystko ciasno okalają góry Kaukazu z najbardziej okazałym Kazbegiem na czele.

Przy głównej ulicy bary i restauracyjki, dworzec marszrutek i oczywiście kantory. To jest miasteczko przygraniczne – do Władykaukazu jest jedynie 45 kilometrów. Klimat takich przygranicznych miasteczek jest zawsze specyficzny, im większe różnice w prawie graniczących ze sobą państw, tym klimat takiego miasteczka jest bardziej egzotyczny. A ponieważ w Rosji hazard jest zakazany, więc gruzińskie miejscowości przygraniczne wypełniają potrzebę która w ten sposób powstaje. W Stepancminda, podobnie jak w pobliskim Gudauri, sporo jest kasyn i salonów gier. A ponieważ przez miasto, każdego dnia przewalają się kawalkady ciężarówek, niektóre kwatery pełnią podwójne role. Prawdziwe miasto seksu i biznesu 🙂

Z dużej ilości ciężarówek wynika coś jeszcze – w mieście jest spora liczba świetnych barów. A ponieważ sporo kierowców tych ciężarówek to muzułmanie, każdy bar oferuje dania halal. I w takich właśnie miejscach spotykam zawsze najlepszą baraninę. Nie inaczej jest w Stepancminda – w restauracji Khevi zjadłem najlepszą baraninę od czasu Maroka. Restauracyjka wygląda mało okazale i bardzo dobrze – z naszego doświadczenia, wszystkie zachodnio-wyglądające miejsca są w Gruzji pomyłką. Obsłudze się nie chce, często jest niekompetentna, nieprzyjemna. Jedzenie w takich miejscach nie powala. Tymczasem w spelunowatych barach, prowadzonych przez rodziny, zawsze można liczyć na towarzyską pogawędkę i super jedzenie. Nie inaczej jest w przybytku o nieskomplikowanej nazwie Kazbegi Good Food, w której właściciel dość dobrze mówi po Polsku. Tutaj z kolei, zjedliśmy fantastyczne chinkali z serem – malutkie gruzińskie pierożki, z serem i śmietaną.
We wszystkich tych miejscach można też spotkać sporo zachodnich turystów, ponieważ Stepancminda stanowi doskonały punkt wypadowy na Kazbek i inne góry Pasma Bocznego Wielkiego Kaukazu. Nieopodal jest też mały klasztor – Cminda Sameba, który także przyciąga turystów z Tbilisi. To właśnie w czasie podjazdu pod ten klasztor, Przemek zaliczył pierwszą wywrotkę.

Dzień dziewiąty – Bordżomi – Stepancminda (Kazbegi)

Poranki w Bordżomi należą do tych leniwych. A to dlatego, że miasto budzi się powoli, znalezienie miejsca na śniadanie przed godziną 11 nie należy do najprostszych zadań. Pochodziliśmy po mieście i zrobił ono bardzo duże wrażenie na nas. Kurort powstał w XIX wieku, kiedy odkryto tu źródła leczniczych wód mineralnych. W rozwój uzdrowiska zaangażował się finansowo książę Michał Romanow, brat cara Aleksandra II. On też w 1890 roku, rozpoczął sprzedaż wydobywanej tu wody,  która po zabutelkowaniu, nosi nazwę Bordżomi. Mnóstwo tu starych budynków jeszcze z czasów carskich, część odnowiona, część w ruinie. Całość robi naprawdę dobre wrażenie. Wybierając się jednak do tego miasta, należy pamiętać, że północ Meschetii w której leży Bordżomi, jest najbardziej deszczowym rejonem w Gruzji – po prostu, ciągle tu leje. Dzięki temu jednak, roślinność jest tu niezwykle bujna, nawet jak na wysokie standardy Gruzji. Na północ od Bordżomi, położony jest olbrzymi Bordżomsko-Charagaulski Park Narodowy w którym znajdują się przepiękne lasy pierwotne.

Z Bordżomi wyruszamy wczesnym popołudniem i udajemy się do Gori. Naszym celem jest muzeum Stalina, który właśnie w Gori się urodził. Osobiście jestem ciekaw czy Gruzini postarali się o obiektywizm w przedstawieniu tej postaci czy jest to może po prostu obiekt hagiograficzny. No więc rzeczywistość jest bardzo smutna – to bardzo smutne, pompatyczne miejsce przesycone komunistyczną propagandą. Muzeum ulokowane jest w monumentalnym gmachu zbudowanym w stylu radzieckiego kolonializmu (jak nazywam styl często spotykany w Adżarii czy Abchazji a który w pewien sposób nawiązuje do klasycyzmu z czasów carskich), obok stoi zakonserwowany „oryginalny” dom w którym Stalin ponoć mieszkał. Jest też wagon kolejowy którym podróżował, panicznie bojący się latać tyran. W środku śmierdzi naftaliną, kto był w muzeach w Polsce w latach 90’tych, poczuje się jakby czas się cofnął. Gmaszysko wypełnione jest niezbyt licznie pamiątkami związanymi z dyktatorem, za to na bogato przedstawiona jest wyidealizowana historia Stalina. Od urodzenia, jako Iosif Dżugaszwili, przez grafomańskie popisy Soso, okres bandycki Koby aż po człowieka ze stali. Kolejne sale to kolejne etapy życia Stalina na tle historii Związku Radzieckiego. Nie znajdziemy tam jednak nawet wzmianki o przegranej wojnie bolszewików z Polską, wskutek błędnych decyzji Stalina, ani wzmianki o pakcie Ribbentrop – Mołotow, Wielkim terrorze czy innych bestialstwach Stalina i jego aparatu władzy. Wprawne oko, dostrzeże za to, znane zdjęcie z wyretuszowanym Jeżowem, jakby nigdy nic wiszące w tym „muzeum”. Bardzo bardzo słabe miejsce, nie polecamy. Zaoszczędzone 15 Lari (tyle kosztuje bilet wstępu do tego czegoś) proponujemy wydać na gruzińskie wino.

Z Gori, zniesmaczeni ruszamy do Stepancminda. Miasteczko to, jeszcze w 2006 roku nazywało się Kazbegi, kiedy to Gruzini zmienili nazwę (niebezpiecznie kojarzyła się ta nazwa z Gabrielem Kazbegim – rosyjskim kolaborantem).  Jest to ostatnia większa osada przed granicą z Rosją, a położona jest na Gruzińskiej Drodze Wojennej łączącej Tbilisi z Władykaukazem – stolicą Osetii Północnej. Nazwę tę, droga ta uzyskała w drugiej połowie XIX wieku, kiedy to po przebudowie pod kierownictwem Polaka – Bolesława Statkowskiego, możliwe stało się sprawne przerzucanie oddziałów wojskowych z Kaukazu Południowego na Północy. Umożliwiło to Rosjanom, całkowite podporządkowanie sobie tego regiony w dość krótkim czasie. Nam jednak nie w głowie podboje, chcemy jedynie dostać się w rejon Parku Narodowego Kazbeg. Wspinamy się po „drabinkach” drogi, na 2379 m n.p.m. (przełęcz krzyżowa). Po drodze zaczyna padać deszcz, który na samej górze raczej przypomina śnieg… Znowu marzniemy w naszych letnich ciuchach, a nisko zawieszone chmury nie pozwalają na podziwianie niewątpliwie pięknych widoków. Do Stepansminda dojeżdżamy około godziny 21, gdzie bez problemu znajdujemy kwaterę.

Dzień ósmy – Adżaria – Borjomi

Dziś do przejechania mamy krótka trasę do Borjomi przez Khulo – około 200km, jednak Google podpowiada czas przejazdu na poziomie 6h… Jako że dystans mało imponujący, zbieramy się z kempingu nieśpiesznie. Ruszamy po 13, początkowo jedziemy w ukropie – około 30 stopni, w pełnym słońcu. Droga jak to Gruzji – niezbyt równa, trochę dziur, trzeba uważać. Najbardziej jednak uważać trzeba na gruzińskich kierowców. Cechuje ich unikalne połączenie brawury i braku umiejętności w prowadzeniu pojazdów. Wyprzedzają nie widząc czy mają drogę wolną, wiszą „na zderzaku”, zajeżdżają i stanowczo nadużywają klaksonów. Nic dziwnego, że dziennie w wypadkach drogowych, w tym malutkim kraju giną średnio cztery (!) osoby… (dla porównania, w Polsce prawie osiem, ale w Polsce żyje dziesięciokrotnie więcej ludzi).
Do Khulo dojeżdżamy bardzo sprawnie, jednak za Khulo asfalt znika. Kiedyś był (raczej jeszcze za „sajuza”) ale teraz ta droga to mieszanka szutru, kamieni czasem gliny.
Tempo wyraźnie spada. Do tego wkrótce zaczyna padać deszcz. Pniemy się ku przełęczy Goderdzi, położonej 2025 metrów nad poziomem morza. Temperatura szybko spada, wkrótce na poboczu pojawia się śnieg. Kilometry mijają już bardzo powoli. Na samej przełęczy, śniegu jest tak dużo, że zaspy na poboczach są dwumetrowej wysokości.
Temperatura jest jednak nadal powyżej zera, więc zaspy topnieją, woda z nich zmienia momentami drogę w rwący potok.
Asfalt wraca w okolicach Adigeni. 55 kilometrów pokonaliśmy w ponad cztery godziny.
Do Borjomi dojeżdżamy już grubo po zmroku i wtedy dopiero zaczynamy szukać noclegu. Większość rozsądnych cenowo lokali jest zajęta. Części guesthousów z bookingu nie możemy odnaleźć – dla Google maps w tej części świata, schody mogą być drogą 🙂 Po kilku próbach udaje się znaleźć pokoje i logujemy się w nich całkiem zmęczeni. Nie spodziewaliśmy się tak trudnych warunków na tej drodze – jechaliśmy nią pięć lat wcześniej ale jakoś nie zapamiętaliśmy że nie ma na niej asfaltu…

Dzień siódmy – Batumi, Adżaria

Prom dopływa do Batumi zgodnie z planem, o godzinie 6 rano (czasu Kijowskiego, w Batumi jest już godzina 7). Jednak opuścimy go, dopiero chwilę przed 14. Jeśli komuś sposób odprawy po ukraińskiej stronie wydał się dziwny to po gruzińskiej stronie jest już odjazd totalny. Nie ma tu nic trudnego, po prostu czeka się na kolejne etapy odprawy. Najpierw, czeka się aż na pokładzie zjawią się gruzińscy pogranicznicy. Ci, zjawiają się „już” o 10. W tym czasie trzeba opuścić kajutę umożliwiając ekipie sprzątającej, pracę. Gdy już zjawią się gruzińscy funkcjonarjusze, w sali restauracyjnej zorganizowany jest punkt odprawy i kolejno wpuszczani są pasażerowie. Idzie to dość sprawnie, ale potem zostaliśmy wysłani na pokład gdzie stoją motocykle otoczone przez ciężarówki. Przez kolejne trzy godziny stoimy w oparach spalin z uruchomionych już ciężarówek na naszym pokładzie, czekając aż pokład niżej zostanie opróżnony z wagonów kolejowych i możliwe będzie opuszczenie rampy. Razem z nami czekają Niemcy. Gdy wreszcie rampa zostanie opuszczona, wyjazd z promu i opuszczenie terenu portu to chwila moment. Dojeżdżamy do centrum Batumi, gdzie podejmujemy z bankomatu gruzińskie Lari, kupujemy lokalne karty sim i żegnamy się serdecznie z Niemcami. Tutaj też dołączają do nas dziewczyny, które przyleciały dzień wcześniej do Kutaisi – Marcelina i Magda. Próbujemy także wykupić obowiązkowe ubezpieczenie na Gruzję (zielona karta Gruzji już nie pokrywa), ale udaje się to zrobić tylko dla jedngo motocykla. Drugi jest odrzucany w trakcie wypełniania danych w automacie (Niemcy mają ten sam problem więc to raczej kwestia niedziałającego systemu, niż błędu po naszej stronie). Trudno, ruszamy z Batumi na kemping przy Zundagi bez ubezpieczenia na jeden motocykl.

Dzień piąty i szósty – prom

Rytm dnia na długodystansowym promie, wyznaczany jest przez czasy wydawania posiłków – śniadanie o 8, obiad o 13 i kolacja o 18.30. Jedzenie dobrze znane tym, którzy przeżyli stołówki FWP. Ci, którzy przywykli do rozrywek znanych z promów na Bałtyku czy Kanale, będą zaskoczeni – nie ma tu licznych barów i restauracji czy salonów gier. Prom którym płyniemy to wiekowy Greiswald zbudowany w NRDowskiej stoczni pod koniec panowania Honeckera. Dwa pokłady zastawione ciężarówkami i wagonami kolejowymi, kilka samochodów osobowych i motocykli stoi na rampie prowadzącej z niższego poziomu na wyższy. Do tego dwa pokłady z kabinami, rozciągające się na połowie długości promu. Na niższym z nich, znajduje się sala jadalna z malutkim barem. Ceny w barze – jak najbardziej promowe – małe piwo po niecałe 7zł, butelka wina – 25$. Za barem – groźnie wyglądający ale bardzo pomocny i finalnie całkiem towarzyski barman.
Rozrywki na promie są relatywnie ograniczone – część pasażerów patrzy się w telewizory powieszone w korytarzach, na których lecą zachodnie filmy z rosyjskim dubbingiem. Kilku gra w karty, szachy i tryktraka. Jest jeszcze pokład słoneczny, którego nazwa pasuje do pogody którą mamy przez cały czas trwania rejsu. Na pokładzie słonecznym sporo pasażerów pali papierosy, co do innych używek – większość nie próżnuje ale panuje spokój i kultura. To kolejne zaskoczenie, bo spodziewaliśmy się ostrego pijaństwa a tu jest znacznie spokojniej niż na niejednym promie przez Bałtyk. Czas upływa na rozmowach, czasem co bardziej rozweselony jegomość podchodzi do nas i nawiązuje konwersację. Nie będę ukrywał jednak, że najlepiej dogadujemy się z owymi Niemcami na motocyklach. Ten sam typ poczucia humoru jest chyba kluczowy. Jakoś tak jest, że dla nas rozrywką jest bardziej czytanie i pisanie, zaraz obok dialogu. Dlatego załadowaliśmy sobie wcześniej Kindl’e i czytamy. Ja czytam Wojciecha Góreckiego i jego tryptyk o Kaukazie na który się właśnie udajemy. Wieczorami przychodzi mgła, tworząc fantastyczny klimat jak z wczesnych filmów Ridley Scott’a.

Dzień czwarty – Odessa

Dzień na który mamy wykupiony bilet. Jedziemy do Czernomorska do biura sprzedaży biletów, odebrać nasze. Na miejscu wita nas ten sam, złotousty ochroniarz. Przed biurem kręci się tłumek ludzi raczej z Kaukazu. Na miejscu zaparkowanych jest kilka WAZów 2107 z bagażnikami dachowymi, załadowanymi torbami w kratkę, znanymi nam z bazarów lat 90’tych. Takie bagaże to widok dość powszechny w pobliżu przepraw promowych na obrzerzach Europy, widziałem to już w Almerii płynąc do Melilli, podobnie wygląda terminal w Genui przed rejsem do Tangeru. W tych torbach znajduje się to co my, w Europie uznajemy najczęściej za śmieci – nieprzydatna elektronika, zepsute zabawki, niemodne ubrania. To jeden z tych momentów, kiedy niezbyt fajnie się czuję jako mieszkaniec Europy. To tutaj czuję, że obrastamy w rzeczy których nie potrzebujemy, pozbywając się ich ze zbytnią lekkością.

Wchodzimy do biura, kolejka znikoma – przed nami jedna osoba. W okienku bez problemu realizujemy nasze rezerwacje, otrzymujemy bilet i kilka wskazówek jak trafić na terminal. Mamy się na nim stawić o 18 (wypłynięcie jest planowane na 23.59). Zatem przed nami cały dzień snucia się po przepięknęj Odessie. Zabudowa starej części miasta, to w głównej mierze budynki jeszcze z czasów carskich ew. międzywojenne. To pozostałość po czasach gdy Odessa była kurortem, później perłą w koronie sowieckiego imperium. Wszystko jest zaniedbane, trolejbusy i tramwaje pamiętają czasy gdy owym imperium rządził Gorbaczow, kamienice odrapane, ale widać też, że część prospektów jest odremontowana. Za to sporo jest już nowoczesnych reatauracji i pubów, nawet z ukraińskim piwem kraftowym. Jemy obiad, robimy „delikatne” zapasy mołdawskiego wina – nie wiemy czy na promie można płacić kartą, więc bierzemy też z bankomatu, prewencyjnie 1200 hrywien.

O 17 ruszamy do Czernomorska, dojeżdżamy około 17.30. Na początku odprawy poznajemy trzech Niemców, którzy na motocyklach jadą do Uzbekistanu. Od razu robi się wesoło, wszyscy na granicy traktują nas jak jedną grupę – poza nami, jest jeszcze Niemiec z Gruzinką i ich dzieckiem jadący ciężarówką przerobioną na kamper (wygląda jak ciężarówka z rajdów Paryż – Dakar). Wkrótce dowiemy się, że ich kamper to ponad trzydziestoletni, dziewięciotonowy Mercedes zarejestrowany jako zabytek. Jadą Taszkentu, póki co jednak nie mogą się dogadać z ukraińską odprawą, której nie mieści się w papierach dziewięciotonowa osobówka do tego zabytkowa. To tyle „innostrońców”. Dla Niemców stajemy się błyskawicznie wyrocznią w kolejnych etapach odprawy – lepiej od nich rozumiemy ukraińską biurokrację a do tego swobodnie mówimy po angielsku. Jednocześnie, dla ukraińskich celników i strażników jesteśmy takimi samymi kosmitami jak Niemcy – tutaj 90% ludzi przekraczających granicę to kierowcy ciężarówek, 8% to ludzie w osobówkach lub na piechotę przemieszczający się ze wspomnianymi torbami. Pozostałe 2% to kosmici tacy jak my.

Po dość skomplikowanej procedurze na granicy, (szczegółowo opisuję ją w dziale tips&tricks) wjeżdżamy na prom. Na recepcji wymieniamy paszporty na klucze (paszport w depozycie) i rozgaszczamy się w naszej podwójnej kajucie z łazienką i okienkiem na morze 🙂 Dość szybko, przez dobrze działający system nagłośnienia, ogłaszają że rozpoczyna się pierwsza kolacja. Idziemy do restauracji, jedzenie… no jest, jak ktoś pamięta jak smakowało jedzenie w stołówkach FWP, to wie jak smakuje jedzenie na tym promie. Z nieciekawych informacji, nie można płacić kartą…

Dzień trzeci – Kiszyniew – Odessa

Od dzisiaj już jest z górki – przed nami tylko około 250km do Odessy. Wreszcie zrobiło się też ciepło, około dwudziestu stopni. Na Południu Mołdawii nie mijamy już urokliwych jeziorek, pola uprawne i łąki zastąpiły winnice. Mołdawia słynie z bardzo dobrych win i to całkiem zasłużenie – uprzedniego wieczoru nie omieszkaliśmy skosztować kilku lokalnych win. Droga do przejścia granicznego w Palanca jest całkiem przywoita, może niezbyt równa ale przynajmniej pozbawiona dziur. Miejscami położona jest całkiem nowa nawierzchnia. Przez całą Mołdawię telefon pokazuje transmisję danych na poziomie 3G. Jednak nie możemy się oprzeć wrażeniu, że jest to mocno naciągane 3G. Przynajmniej na obu naszych telefonach (Android i iOS) internet działa „falami” – pomimo doskonałego zasięgu, czasem go nie ma a czasem jest. Wiadomości do wysłania odkładają się w stosy po czym wszystkie nagle wychodzą. Można stać w centrum Kiszyniowa i internet będzie tak właśnie działał.

Na przejściu granicznym kolejka na kilkadziesiąt aut, czas oczekiwania szacujemy na około 2h. Ale po chwili podchodzi do nas jakiś kierowca czekający w tej samej kolejce i mówi nam, że motocykliści przechodzą bez kolejki. Nie trzeba nam dwa razy tego powtarzać – objeżdżamy kolejkę i faktycznie strażnicy graniczni wpychają nas pomiędzy samochody. Znowu atmosfera bardzo miła, odprawa nadzwyczaj sprawna – to pierwsza granica na tej wyprawie gdzie posterunki obu Państw są zintegrowane. Oddajemy dokumenty i po chwili otrzymujemy paszporty z obiema pieczątkami już wbitymi.
Ruszamy do Odessy, ale wybieramy drogę okrężną, przez Zatokę. Zaraz za granicą zmiana karty sim w telefonie, z powrotem na ukraińską. Poza miastami, net jest na prawdę słaby, ledwo EDGE. Nie da się na tym niemal nic zrobić. Za to w miastach jest stabilne 3G, w samej Odessie prawdziwe LTE. Po drodze do Odessy zajeżdżamy do biura w którym mamy otrzymać wykupione wcześniej bilety. Biuro jest jednak oczywiście zamknięte. Od ochroniarza dowiadujemy się, że biuro będzie czynne następnego dnia i żebyśmy się stawili o 9. Ochroniarz, pełen zestaw złotych zębów, jet nadzwyczaj kontaktowy, wychodzi z nami przed budynek pooglądać motocykle, porozmawiać z nami o nich. On też ma, ale „kitajski”. Żegnamy się „do jutra” i nie pozostaje nic innego jak dotrzeć do samej Odessy, udać się na zasłużony odpoczynek, poparty winem, oczywiście mołdawskim.

Dzień drugi – Lwów – Kiszyniów

Ponieważ wybraliśmy drogę do Gruzji z pomocą promu, mamy sztywną datę kiedy musimy się stawić w Odessie – 29.04 w godzinach 9-13 (planowane wypłynięcie o 23…). Do wyboru mieliśmy nudną ale szybką trasę z Warszawy przez Kijów, albo znacznie ciekawszą przez Lwów i… no właśnie. Do wybory mieliśmy albo jechać nadal niezbyt ciekawą drogą przez Tarnopol, Winnicę, Umań, lub pojechać przez Podole i Mołdawię. Cały poprzedni wieczór spędziliśmy na zastanawianiu się czy damy radę – stanu dróg w Mołdawii i na Podolu nie znamy (trasę Lwów – Umań – Odessa znam i wiem że do Umania tragedia, potem niemal autostrada). Ukraińskie drogi to w ogóle temat na osobny wpis – takiego zapuszczenia w Polsce nie zaznaliśmy w najczarniejszych latach 90′ – dziury, dziury, koleiny, pofałdowana nawierzchnia to w zasadzie norma. Do Kiszyniowa ze Lwowa jest ponad 600km i do tego przejście graniczne, które nie wiadomo ile czasu nam zajmie. Ale w Mołdawii jeszcze żaden z nas nigdy nie był. Wybór zatem mógł być tylko jeden.

Ruszamy o godzinie 7. Przed nami 640 km i granica do pokonania. Jako że godzina 7 to na termometrze również 7 stopni. Zakładamy na siebie wszystko co mamy i jedziemy. Pierwszy stop już w Tarnopolu – zamarzamy. Wszystko zamknięte – bez szans na kawę czy śniadanie. Zatrzymaliśmy się przy remontowanej restauracyjce, natychmiast zjawili się robotnicy – pytają skąd dokąd, jakie „masziny” itd, rozmowa szybko schodzi na tematy polsko-ukraińskie. Jeden z „chłopaków” był w afganie, rozmawiamy, żartujemy, na koniec serdecznie się żegnamy. Jak dotąd jest mega sympatycznie – zero uprzedzeń, full empatii. Nie spodziewałem się aż tak dobrego przyjęcia – byłem na Ukrainie nie raz, ale nigdy nie było tak serdecznych szczerych rozmów z miejscowymi. Jest bardzo fajnie.

Jedziemy dalej – pod Chmielnickim odbijmy na południe. Dwie nawigacje podpowiadają dwa różne przejścia graniczne – Mohylew Podolski i Ocnita. ostatecznie wybieramy Ocnita. I jest to strzał w dziesiątkę – granica była pusta. Na granicy znowu atmosfera przednia. Pogranicznicy uwijają się błyskawicznie i jesteśmy w Mołdawii. jeszcze tylko zakup karty sim na stacji benzynowej w Ocnit’ce i jedziemy do Kiszyniowa. Na jakieś 70km przed stolicą Mołdawii pojawia się problem – GS’owi brakuje paliwa. Żadna stacja benzynowa nie akceptuje kart a my nie mamy mołdawskich Lei. Jedziemy od stacji do stacji, nikt nie przyjmuje płatności kartą. Ostatecznie na jednej stacji podpowiadają nam gdzie należy zjechać żeby dojechać do miasta z bankomatem/ stacjami akceptującymi karty płatnicze. Dojeżdżam na oparach – na stacji benzynowej w Straszynach wlewam do GSa 19,80 litrów – zbiornik ma 20, więc zostało coś około 0,2 litra… Po zatankowaniu jedziemy już bez problemu do Kiszyniowa.

Drogi w Mołdawii okazują się być znacznie lepsze niż na Ukrainie a sam kraj… przepiękny! pomimo grubego niedoczasu robimy kilka stopów tylko na zdjęcia, jest tak pięknie. Nie ma naszych ukochanych lasów, ale kombinacja pagórków, jeziorek pól i pojedynczych drzew zapiera dech w piersi. Jest unikalnie – śmiem twierdzić, że czegoś takiego jak północna Mołdawia, nie ma nigdzie na świecie, przynajmniej ja jeszcze nie widziałem. Sam Kiszyniów – no cóż, postsowiecki betonowy koszmarek. Docieramy do niego po 21. Tutaj także jest problem z płaceniem kartą – nie obywa się bez bankomatu, z którego podejmujemy trochę plastykowego lokalnego pieniądza. Idziemy spać błyskawicznie – jeszcze nigdy nie zrobiłem tak wyczerpującej trasy jak dziś, ale było warto.

(gdzieś na Podolu)

Ruszamy

A zatem zaczęło się. Największa wyprawa w naszej dotychczasowej karierze podróżniczej. Ruszyliśmy rankiem z Warszawy. Zimno (10 stopni C) i od Lubaczowa mokro. Wybraliśmy przejście z Ukrainą w Budomierzu (szczegóły przekraczania granicy w poradniku Tips&Tricks). Za cel pierwszego dnia podróży, obraliśmy Lwów. Ponad 400 km i cała droga na Ukrainie w deszczu i chłodzie. Ubiory mamy letnie, wszak w Iranie, Indiach czy Tajlandii ciepłe ciuchy nie będą zbyt przydatne. Kurtka z podpinką przeciwdeszczową, windstopper, jeansowe spodnie motocyklowe, buty motocyklowe wysokie i później kombinezon przeciwdeszczowy. To wszystko co mamy.

Przekroczenie granicy odbywa się w bardzo przyjaznej atmosferze. Motocykliście chyba z definicji budzą jakąś sympatię u pograniczników, ale gdy się dowiadują ze jedziemy w wyprawę na koniec świata (albo dookoła niego), robią się jeszcze bardziej przyjacielscy, wręcz pomocni – doradzają co na granicy trzeba zrobić, którędy potem jechać, w końcu serdecznie życzą udanej podróży. Pierwszy raz spotykam się na granicy PL-UA z tak przyjacielskim podejściem pograniczników (tak polskich jak i ukraińskich).

Wjazd do Ukrainy odbywa się zawsze w warunkach drogowych ekstremalnych. Zaraz za przejściem asfalt znika a tam gdzie się pojawia, jest tak dziurawy, że lepiej żeby go nie było… (tak samo jest w Zosinie i Hrebennem). Jeszcze tylko zakup karty sim na stacji w Niemirowie i jedziemy do Lwowa. Dojeżdżamy po 20 czasu lokalnego. Zmarźnięci, mokrzy ale szczęśliwi.