Dzień dwudziesty – Kapan – Stepanakert

Jedziemy do Karabachu. To nieuznawane przez ONZ państewko, blisko spokrewnione z Armenią, leży na terenie należącym de jure, do Azerbejdżanu. Ruszając z Kapanu, jedziemy drogą, która leży na granicy, wielokrotnie ją przekraczając, Armenii i Azerbejdżanu. Przynajmniej tak się prezentuje stan prawny. Faktycznie, jest to nominalna granica między Armenią i Artsakhem – państewkiem powstałym w wyniku wojny o Górski Karabach w 1994 roku. Wojny, którą przegrał, bogaty w ropę Azerbejdżan z biednymi jak mysz kościelna, Ormianami. Zwycięzcom nie pozwolono jednak przyłączyć tych terenów do Armenii (groziłaby jej za to całkowita izolacja na arenie międzynarodowej), Ormianie stworzyli zatem na zdobytych terytoriach, państewko – Artsakh. Nie zostało ono uznane przez żadnego członka ONZ (uznanie, kosztowałoby takie państwo, co najmniej zerwanie stosunków dyplomatycznych z Azerbejdżanem. Z tego samego powodu, nie uznawany jest np. Tajwan – uznanie Tajwanu kosztowałoby zerwanie stosunków dyplomatycznych z Chinami), jedynie trzy inne parapaństewka uznają Artsakh – Abchazja, Południowa Osetia i Naddniestrze. Co bardzo ciekawe, Artsakh jest uznawany także przez siedem stanów Ameryki Północnej, w tym Kalifornię (!), ale nie przez rząd federalny, rzecz jasna. A jeszcze ciekawsza jest polityka globalnych korporacji – wiadomo, pecunia non olet. No ale stąpać trzeba po kruchym lodzie i nie każdy się na to decyduje. Google dla przykładu, idzie w zaparte, że Karabach to Azerbejdżan i za cholerę nie chce wyznaczyć trasy z Kapanu do Goris (oba miasta leżą w Armenii) drogą H2, bowiem ta, zahacza o terytorium Karabachu. Nie przeszkadza mu to, poprowadzić drogi z Goris do Tbilisi przez… Azerbejdżan, a konkretnie przez linię frontu między Karabachem a Azerbejdżanem w rejonie Martakerckim… Będąc już na terytorium Karabachu, Google Maps przechodzi w tryb pokazywania trasy (nie nawiguje). Do tego nazwy miast, podaje azerskie oraz armeńskie ale zapisane językiem… armeńskim. Na próżno, na mapie Google szukać stolicy Artsakhu – Stepanakertu, jest Xankəndi oraz Ստեփանակերտ 🙂
Booking.com zaczął przyjmować rezerwacje w Karabachu dopiero w tym roku, wcześniej uznawał że jest to terytorium Azerbejdżanu. Airbnb, dyskretnie pomija przynależność krajową swoich ofert 😀
Artsakh używa swojej sieci komórkowej – Karabakh Telecom, zbudowanej, przez… Libańczyków. Globalne telekomy nie mają umów roamingowych z KT, w związku z czym, polskie komórki zwyczajnie nie działają na terytorium Karabachu (jeśli chcecie zrobić przelew i musicie dostać smsa autoryzacyjnego, zapomnijcie o takiej możliwości). Trzeba kupić sobie lokalną kartę sim. Ponieważ sieć została zbudowana już dziesięć lat temu i nie jest modernizowana, maksymalna dostępna szybkość połączenia z internetem to 3G. A i to nie za bardzo chce działać…
Waluta obowiązuje ta sama co w Armenii (Dram), spotyka się jednak także banknoty wydane przez  Artsakhbank, występują jednak w trzech nominałach i  do tego niezwykle rzadko..
A jak już przy kasie jesteśmy, jeśli ktoś się zastanawia, z czego ten kraj się utrzymuje, to odpowiem: z dotacji. Ormianie mają bardzo silną i prężnie działającą diasporę w USA i Francji, organizacje takie jak Hayastan All Armenian Fund czy Fonds Arménien de France, zajmują się corocznymi zbiórkami pieniędzy, które są przekazywane do Karabachu. W 2016 roku sam Hayastan przekazał niemal 15,5 miliona $. Do tego dochodzą mniej lub bardziej pośrednie dotacje z Erywania oraz… Waszyngtonu! Szacuje się, że w 2016 roku, 60% przychodów Artsakhu pochodziło z różnych form dotacji. Radzą sobie jednak coraz lepiej i podobno udział ten spada, głównie za sprawą rosnącego wydobycia kruszców i rud metali…

My wjeżdżamy do Karabachu od strony Goris. Mniej więcej w okolicy dawnej granicy między Armenią a Azerbejdżanem, zatrzymujemy się na kontroli dokumentów. Wjazd do Artsakhu jest bezproblemowy, ale żeby wyjechać, trzeba będzie zdobyć wizę w stolicy. Droga jest wyremontowana, jedzie się dobrze, widoki są fenomenalne.

Do Stepanakertu dojeżdżamy około godziny 19, rezerwacja poczyniona na Airbnb okazuje się być nieaktualna (teoretycznie była natychmiastowa), więc zaczynamy od kupienia kart sim i znalezienia hotelu. Udaje się i o godzinie 21 logujemy się w hotelu. Można ruszyć na miasto, głównie żeby coś zjeść 🙂

Dzień dziewiętnasty – Kapan – Meghri – Kapan

To pierwszy dzień na drugim etapie (pomijając początek w Batumi), kiedy postanawiamy zostać w tym samym miejscu na dwie noce. Nie żeby Kapan, w którym jesteśmy było jakoś wyjątkowo piękne. Wręcz przeciwnie, jest to biedne, szare, postsowieckie miasto, w którym niemal wszystkie budynki położone są nad rzeką Wochczi.

Wokół miasta, znajduje się jednak kilka ciekawych miejsc. Dla Marceliny, Jędrzeja i mnie, najciekawsza była 150 kilometrowa pętla wokół parku narodowego Arewik.

Góry w prowincji Sjunik w której się znajdujemy, potrafią mieć niemal cztery tysiące metrów (np. Szczyt Kaputjugh ma 3905), co powoduje, że drogi muszą wznosić się na bardzo wysokie przełęcze, po 2000-2200 metrów. Na pętli którą jedziemy, są dwie takie przełęcze.

Już na pierwszym przystanku który sobie robimy na jednym z niezliczonych podjazdów, zatrzymują się obok nas irańskie ciężarówki, których jest na tym szlaku całkiem sporo (Armenia ma tylko dwie otwarte granice, jeśli nie liczyć tej z Artsakhem – Gruzja i właśnie Iran). Irańscy kierowcy są bardzo zainteresowani konstrukcją silnika w moim motocyklu – sprawiają wrażenie jakby nigdy nie widzieli układu typu boxer w motocyklu. Pytają się czy mogą sobie zrobić zdjęcia z naszymi motocyklami, potem już z nami. Rozstajemy się życząc wzajemnie pomyślnej drogi.

Jedziemy dalej. Jest bardzo chłodno, jak to w górach na dwóch tysiącach metrów, ale gdy dojeżdżamy do Meghri, położonego ledwie na 600 metrach n.p.m. robi się nieznośnie gorąco. W samym Meghri jest 37 stopni. Jest to prawdziwa brama do Iranu (przejście graniczne jest ledwie kilkanaście kilometrów od miasta). Zabudowa jest typowo staro-armeńska (niemal wyłącznie domu jednopiętrowe), jednak nie zwiedzamy miasta, ze względu na niemożliwą do wytrzymania (w motocyklowej odzieży) temperaturę. Ruszamy w drogę powrotną, wzdłuż granicy z Iranem, następnie z Artsakhem.

No właśnie, wzdłuż granicy z Iranem… Bardzo szybko zatrzymuje nas patrol składający się z rosyjskiego oficera i dwóch armeńskich żołnierzy (w okolicy jest baza rosyjskich wojsk i to normalna praktyka). Jak się okazuje, Marcelina zapomniała wziąć ze sobą paszport no i jest problem… Przeglądają nasze zdjęcia, każą usunąć te, które ich zdaniem pokazują granicę samą w sobie. Nie robią tego jednak zbyt pieczołowicie, bo nawet nie sprawdzają czy usunęliśmy zdjęcia z kosza… Ale brak paszportu to poważna sprawa i chłopak dzwoni do dowódcy, potem jeszcze na inne posterunki. Ostatecznie puszczają nas jedynie pouczając, uprzedzają też o naszym przyjeździe kolejny posterunek. Dalej droga idzie już bez problemu. Znów wspinamy się na 2000 metrów, znów robi się cholernie zimno, po czym zjeżdżamy do Kapan, gdzie ponownie wita nas wieczorne 30 stopni… Jak tu się nie przeziębić?

Dzień osiemnasty – Goris – Kapan

Po wczorajszej, męczącej jeździe, dziś zaplanowaliśmy króciutką trasę – ledwie około 80 kilometrów. Po drodze mamy jeden z tzw must see Armenii  – monastyr w Tatev i kolejkę linową do niego.
No więc kolejka linowa, dumnie nazywana „Wings of Tatev” to jakaś pomyłka – zarówno początkowy punkt trasy kolejki jak i końcowy, leżą przy głównej drodze wiodącej z Goris do Kapanu. Odkrywamy to, zajeżdżając na… górną stację kolejki. Widoki z niej są owszem, całkiem przyjemne, ale sensu w tej kolejce górskiej za bardzo nie widzimy:

Może chodzi o to, że w połowie drogi znika asfalt? Po drodze zatrzymujemy się w źródłach pod diabelskim mostem, gdzie kąpiemy się w lekko zapomnianych przez historię basenach z wodami leczniczymi.
Do monastyru dojeżdżamy szybko, pomimo braku asfaltu. Sama świątynia robi spore wrażenie i na pewno jest jednym z ciekawszych punktów na architektonicznej mapie Armenii.

Kościół armeński jest kościołem orientalnym (nie przyjęto postanowień soboru chalcedońskiego z 451 roku), chrystianizacja Armenii zaczęła się już w pierwszym wieku. To czyni z Armenii, najstarsze państwo chrześcijańskie na świecie. Świątynie armeńskie były wielokrotnie burzone w wyniku trzęsień ziemi, najazdów czy bezmyślnej sowietyzacji. Zawsze jednak były odbudowywane, z uporem maniaka, w formie identycznej lub zbliżonej do oryginalnych świątyń. Wchodząc do takiej świątyni, cofamy się do początków chrześcijaństwa. Osobiście twierdzę, że czuć to znacznie lepiej niż w bliskowschodnich świątyniach. Wystrój wnętrz to oczywiście absolutna asceza (zabawne, że świątynie powstały zanim powstało to pojęcie). Udało nam się trafić na moment gdy wierni kościoła przychodzą po błogosławieństwo od kapłana
(kobiety musza mieć oczywiście, zakryte włosy – chusty dostępne są przy wejściu)

Po wyjściu z monastyru, ruszyliśmy dalej do Kapanu. Droga do samego końca pozostała drogą terenową, tylko momentami pojawiał się asfalt, przypominając o czasach świetności, gdy Związek Radziecki inwestował w infrastrukturę w nawet najbardziej odległych regionach imperium.


krótki postój za kratami

Do Kapanu dojeżdżamy znów wieczorem. A miał być króciutki dzień jazdy. Jutro sobie odbijemy…

Dzień siedemnasty – Giumri – Goris

Dziś do przejechania mamy ponad 350 km, co w warunkach armeńskich oznacza cały dzień jazdy. Gdy tylko wyjeżdżamy z Giumri, temperatury zaczynają się robić nieznośne. Im dalej w kierunku Erywania, tym goręcej. Do tego nawigacja prowadzi nas nudną drogą M1, która jeszcze w bonusie, jest w trakcie przebudowy. Wymęczeni wjeżdżamy do Erywania w totalnym upale. Erywań położony jest w dolinie rzeki na równinie ararackiej, co powoduje że latem jest jednym z najgorętszych i najsuchszych miejsc w Armenii. Przejeżdżamy miasto nawet nie myśląc żeby zsiąść z motocykli w tym upale. Kierunek – południe.

Na wysokości miasta Ararat (leżącego u podnóży majestatycznego, górującego nad całą okolicą, wulkanu Ararat. To święte miejsce dla Ormian, na jej szczycie miała osiąść arka Noego. Sama góra, leży na terytorium Turcji – śmiertelnego wroga Armenii) skręcamy w góry. Wraz ze wzrostem wysokości, spada temperatura a widoki robią się coraz ciekawsze.

Armenia środkowa o tej porze roku jest już wypalona słońcem, niemniej jednak, bardzo urokliwa.

Trochę jak sawanna:

Dalej droga wiedzie przez wąwóz i kolejne góry, majestatyczne przełęcze i fantastyczne płaskowyże. Do Goris dojeżdżamy bardzo późnym wieczorem, mocno zmęczeni.

Dzień szesnasty – Goderdzi – Giumri

Niby nocleg w schronisku oznacza przymusową wczesną pobudkę, ale my jesteśmy ultrazdolni i znowu zebraliśmy się koło południa. Na początek dalsza część drogi z przełęczy Goderzi. Przełęcz ta wyznacza granicę między Adżarią a Meschetią. Droga przez przełęcz jest najkrótszą drogą z Adżarii do Armenii ale także do np. Bordżomi. Wydawałoby się, że bardzo ważna droga i faktycznie, jest takową. Musi być zatem przyzwoicie utrzymana? Nic bardziej mylnego. Asfalt po raz ostatni ułożyli tu sowieci. Przez 17 lat od upadku Związku Radzieckiego, górska droga uległa totalnej degradacji. Dość powiedzieć, że przejechanie 50 km zajmuje trzy godziny…

Dalsza część drogi w kierunku granicy z Armenią, wiedzie już po asfalcie ale i tak trzeba uważać na dziury i tymczasowe braki asfaltu… Krajobraz natomiast, od miasta Achalkalaki zmienia się z gruzińskiego na iście armeński – wielkie równiny na niebotycznym płaskowyżu (2000 metrów npm).

Granica z Armenią i jej przekraczanie to temat na osobny wpis (Tips&Tricks). O ile wyjazd z Gruzji zajmuje przysłowiowe 5 min, o tyle wjazd do Armenii to kawalkada z papierami od okienka do okienka, choć przyznać muszę, w przyjaznej atmosferze. Wszystkim nam udaje się szczęśliwie odprawić i wjeżdżamy na oszałamiającą widokowo wyżynę armeńską. Tego nie da się opisać, to trzeba zobaczyć. Wystarczy powiedzieć, że przejście graniczne znajduje się na wysokości 2200 m npm.

Wieczorem dojeżdżamy do miasta Giumri, w którym zatrzymujemy się w domu polskim. Jest to hostel z przesympatycznymi właścicielami o polskim pochodzeniu (właściciel jest wnukiem polskiego inżyniera, który budował dla cara drogę żelazną do miasta Kars. Wieczór upływa w bardzo przyjaznej atmosferze, przy akompaniamencie brzęku kieliszków z armeńskim koniakiem…

Dzień piętnasty – Batumi – Goderdzi

Nad ranem załatwiamy ostatnie sprawy (Jędrzej zmienia opony, wszyscy kupujemy ubezpieczenie – jak się okazało już jest możliwe wykupienie go przez internet także dla KLRek, tylko trzeba wybrać nieco inny model 😉 i ruszamy w kierunku granicy z Armenią. Przed nami znów droga przez przełęcz Goderzi – znamy już dobrze tą drogę – początkowo jest bardzo zatłoczona, od Khulo niemal cały ruch znika. Znika jednak także asfalt i drogę ku przełęczy, pokonujemy z prędkościami rzędu 20-30 km/h. Widoki jednak wynagradzają wszelkie niedogodności


Jest oczywiście cieplej niż w Maju, ale i tak różnica z Batumi to kilkanaście stopni. Wyruszyliśmy oczywiście za późno i na przełęczy decydujemy zostać w znajdującym się tam schronisku (chcemy uniknąć jazdy po ciemku w warunkach bardzo niedoskonałej nawierzchni na drodze). W podjęciu decyzji pomaga nam atmosfera pobliskiej karczmy – jemy cudowne dania z baraniny i produkty pochodne od sera owczego. Stolik obok zajmuje para z Anglii, która podróżuje do Indii na… rowerach. Tymczasem w drugiej części sali, gruzińscy pasterze zaczynają swoją biesiadę z akordeonem, czaczą i śpiewami. Oczywiście zapraszają nas…

Dzień czternasty – Batumi ech Batumi

Prognoza na ten dzień, mówiła o gigantycznych opadach deszczu. Postanowiliśmy więc wykorzystać ten czas na prace warsztatowe, pozostając dalej u Karoliny.

Jędrzej i ja wybraliśmy się do Batumi taksówką (niewiarygodne jak tanie są – niemal dziesięciokilometrowa jazda kosztuje około 10 zł), w poszukiwaniu warsztatu który podejmie się wymiany opon. W Batumi jest jedna ulica przy której znajdują się niemal wszystkie warsztaty i sklepy z częściami samochodowymi. Batumi przypomina pod tym względem miasta dalekowschodniej Azji, w Warszawie pamiętam jedynie jak takie zagłębie samochodowe było na ul. Syreny. Udało nam się odnaleźć w gąszczu sklepów i mechaników samochodowych, jednego mechanika motocyklowego, z którym Jędrzej umówił się na wymianę opon, na kolejny dzień. Ja w tym czasie podziwiałem uroki batumskich podwórek

Przemek w tym czasie rozebrał swój motocykl i wymienił chłodnicę, założył osprzęt do kufrów a także wymienił olej i klocki hamulcowe z tyłu

Popołudniu przyszedł zapowiadany deszcz. I to kolejny aspekt w którym Batumi przypomina miasta dalekowschodnie – to nie był zwykły deszcz, to był prawdziwy monsun. Wszyscy byliśmy zgodni że tak intensywną i długotrwałą ulewę widywaliśmy jedynie gdzieś w miastach dalekiego wschodu. Dość jasne staje się skąd w Batumi tropikalna roślinność, raczej obca w reszcie Gruzji. Słyszałem, że pod względem bujności roślinności, Batumi dorównuje jedynie Suchumi w Abchazji. Bardzo chętnie sprawdzę.

Dzień trzynasty – powrót do Batumi

Wróciliśmy. Batumi wita nas duszną, ciepłą pogodą – niby ledwo 27 stopni ale ciężko się przywyczaić. Do wyprawy dołączają Jędrzej i Tomek, obaj na KLRkach. Pierwszy dzień musimy poświęcić na sprawy organizacyjne – odebranie Motocykli od Tengiza, kupno ubezpieczenia dla motocykli (od maja tego roku, na terenie Gruzji nie działa europejskie ubezpieczenie, tzw Zielona Karta), kupno lub odnowienie lokalnych kart SIM itp.
Zatrzymujemy się w hostelu znalezionym przez Jędrzeja, nieco na południe od Batumi – w Gonio. Prowadzi go nadzwyczaj sympatyczna… Polka – Karolina. Gościnna, bardzo pomocna w załatwianiu najprostszych rzeczy, które dla obcokrajowca zawsze są nieco kłopotliwe. Karolina mieszka w Gruzji od pięciu lat, hostel prowadzi od dwóch i zna Gruzję i Gruzinów doskonale. Jeśli będziecie w tym roku jeszcze Batumi, serdecznie polecam – Reggae Hostel&Bar, w Gonio, na południe od Batumi.

Motocykle czekały na nas oczywiście zakurzone ale nietknięte. BMW uruchomiłem bez problemu, ale w KLRce Przemka umarła bateria. I to jak się okazało później, totalnie, bez szans na podładowanie. Nie byliśmy przygotowani na taką ewentualność – nie mamy za sobą ani kabli ani prostownika. Zostaje więc wpychanie KLRki na górkę, których wokół posiadłości Tengiza nie brakuje i próby uruchomienia jednocylindrowej KLRki w trakcie zjazdu z jednej z nich. Za czwartym razem się udaje. Zziajani po kokardy wracamy do Tengiza, który ugaszcza nas, oczywiście po gruzińsku – posiłkiem i akacjową czaczą. Cztery kolejki, pomimo ostrego wzbraniania się, musimy przyjąć. Żegnamy się najserdeczniej z ostrym przyrzeczeniem odwiedzin, kiedy tylko będziemy w Batumi.

Teraz czeka nas tylko awaryjny zakup pasującego akumulatora… W Gruzji motocykle i skutery nie są zbyt popularne (pomimo mega sprzyjającego klimatu), w związku z czym akumulator motocyklowy nie jest łatwo zdobyć. Godzinę przed zamknięciem, znajdujemy sklep w którym Przemek kupuje akumulator. Montuje go jeszcze na miejscu (z pomocą narzędzi pożyczonych w sklepie) i możemy dokończyć resztę formalności.
No więc jednak nie – ubezpieczenia na KLRkę kupić się nie da. Po wpisaniu VINu, system w automacie się wywala. Spróbujemy w poniedziałek w banku. Karty SIM kupujemy/przedłużamy. Ubertip: najlepszy zasięg w Gruzji ma Magti i różnice z np. Geocell są drastyczne. Ceny wszyscy mają takie same, więc wybór jest prosty.
Dzień dobiega ku końcowi, nie pozostaje nic innego jak oddać się temu co w Gruzji jest najlepsze – jedzeniu


(sałatka gruzińska i pieczony bakłażan z sosem orzechowym)

Dzień dwunasty – Tbilisi – Makhinjauri

To ostatni dzień na motocyklach. Jedziemy do Makhinjauri, gdzie mamy zostawić motocykle u znajomego znajomego :).  To 365 kilometrów i traktujemy to jak rutynowy przeskok z punktu A do punktu B. No bo ile czasu można jechać taką trasę? Zwłaszcza że ponad 1/3 trasy do wyrób autostradopodobny? Otóż w Gruzji, można jechać bardzo długo i niezbyt przyjemnie.

Wyjazd z Tbilisi bezproblemowy. Wskakujemy na „autostradę” w kierunku Gori. Co ciekawe, gruzińskie drogowskazy kierują na takie miasta jak Suchumi i Cchinwali. „Autostrada” to droga szybkiego ruchu w stylu naszej gierkówki – dwa pasy w każdą stronę, kolizyjne skrzyżowania i przejścia dla pieszych, baby z jagodami chinkali na poboczu. Wszystko fajno, tylko znów o sobie dają znać „miszczowie” kierownicy made in Georgia – nie kończą wyprzedzać tylko zjeżdżają wprost na Ciebie, gdy już są przed Tobą to zwalniają i jadą wolniej niż Ty, wyprzedzani przyśpieszają, siedzą na ogonie kilka metrów za Tobą, słowem – miodzio. No i jest kłopot z jakimkolwiek jedzeniem przy tej drodze – wszystkie stare lokale, które były przy starej drodze, popadały. Przy nowej, nie powstało nic w kształcie naszych MOPów. Dopiero pod Gori zjeżdżamy na bardzo nowocześnie wyglądającą stację benzynową pod logiem Socar. Paliwa nie potrzebujemy, ale umieramy z głodu i braku kawy. Jest tylko Wendy’s i Dunkin’ Donuts. I tak jak pisałem wcześniej, Gruzini jeszcze bardzo nie potrafią w nowoczesną sprzedaż. Dość powiedzieć, że przy zamówieniu Americano mylą się trzy razy. I nie jest to kwestia problemów językowych…
Od Chaszuri kończy się droga szybkiego ruchu i zaczyna zwykła, jedno jezdniowa trasa. Do wspomnianego zestawu grzechów głównych gruzińskich kierowców, dochodzą nowe – wyprzedzanie na któregoś tam, wyprzedzanie pomimo że nie widać czy coś nie jedzie z naprzeciwka (górka, zakręt itp) oraz crème de la crème – wyprzedzanie POMIMO że coś jedzie z naprzeciwka i nie ma miejsca do ucieczki. Serio, gruzińscy kierowcy to banda kretynów i straciliśmy bardzo dużo sympatii dla ludzi w żyjących w tym kraju. Drogowe szaleństwo lat 90’tych w Polsce to pikuś przy tym co się dzieje w Gruzji. Jazdy w dużym ruchu mamy dość i pod Kutaisi, w Vartsikhe, zjeżdżamy z głównej drogi i snujemy się lokalnymi ścieżkami – znacznie wolniej ale za to dużo przyjemniej.
Do Makhinjauri dojeżdżamy po godzinie dwudziestej. Nasz gospodarz i dobrodziej u którego zostawimy motocykle wyjeżdża po nas i wraz z nim drapiemy się na jedno ze wzniesień nad Makhinjauri, gdzie ma on swój dom. Po dojechaniu do niego, zostawiamy już motocykle i jedziemy z gospodarzem i jego żoną do Batumi, gdzie zapraszam ich na kolację.

Gospodarzem jest zaś Tengiz Asanidze i czuję że warto poświęcić mu choćby ten akapit.
W czasach Związku Radzieckiego, był merem Batumi, następnie członkiem parlamentu Adżarii. Gdy Związek upadał, w Gruzji były trzy autonomie – Osetia, Abchazja i Adżaria. Wszystkie one dążyły do niepodległości, przy czym Abchazja i Osetia miały jakieś wsparcie Rosji, muzułmańska Adżaria zaś – Turcji. Tengiz, urodzony jako muzułmanin, ochrzczony według wschodniego obrządku już jako dorosły człowiek, opowiadał się od początku przeciw separatystom i otwarcie popierał pierwszego prezydenta Gruzji – Zwiada Gamsachurdię. Gdy ten przegrał w wojnie domowej z Eduardem Szewardnadze (popieranym przez ZSRR), Tengiz stał się bardzo niewygodny dla nowego prezydenta. Szewardnadze dogadał się za plecami Tengiza z Asłanem Abaszydze, który dostał wolną rękę do rządzenia w Adżarii, w zamian ta pozostawała w strukturach Gruzji jako szeroka autonomia. Tengiza zaś w 1993 roku, wpakowano do więzienia (był niewygodny zarówno dla Abaszydze jak i Szewardnadze) na podstawie sfabrykowanych dowodów. Taka gruzińska Gra o Tron. Przesiedział w więzieniu 11 lat, był torturowany, pozbawiony podstawowych praw człowieka (choćby do widzenia z bliskimi), nie został zwolniony nawet po ułaskawieniu przez Szewardnadze w 1999 roku – dla Abaszydze był znacznie bardziej niebezpieczny niż dla Szewardnadze. Z więzienia wyszedł dopiero w 2004 roku, gdy Abaszydze utracił władzę w Adżarii w wyniku interwencji nowego prezydenta Gruzji – Micheila Saakaszwiliego.  A dlaczego wiemy że to prawda? Ano chociażby z wyroków Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. Tengiz, nie mogąc liczyć na sprawiedliwość w Gruzji, zgłosił się do trybunału a ten uznał osadzenie Tengiza za bezpodstawne i de facto, polityczne, nakazał Gruzji wypuszczenie Tengiza i wypłacenie odszkodowania (sprawa numer 71503/01 w ETPC – pierwsza w której Gruzja uczestniczyła w swojej historii).
Dziś Tengiz ma już 70 lat, jego żoną jest Polka z Mińska białoruskiego, jemy kolację w Batumi i słuchamy opowieści o Gruzji, Adżarii i burzliwej historii tego regionu.

Dzień jedenasty – Stepancminda – Tbilisi

Plan na dziś – dojechać do Tbilisi, czyli w znacznym stopniu jest to powrót tą samą Droga Wojenną co jechaliśmy dwa dni wcześniej. Tylko dziś nie pada. Przed nami jedynie około 150 km. Jeszcze tylko śniadanie w miasteczku i ruszamy. Tym razem jest pochmurno, chłodno ale nie mokniemy. Dzięki temu możemy spokojnie podziwiać widoki po drodze, a jest co.

A tutaj jakiś rdzawy wodospad, woda prawdopodobnie kosmicznie zażelaziona:

Po minięciu Przełęczy Krzyżowej, przejeżdżamy przez Gudauri – najbardziej znany gruziński kurort narciarski. Za Gudauri, w miarę zjeżdżania w dół, robi się coraz cieplej, aż do 30 stopni na kilkadziesiąt kilometrów przed Tbilisi.

Do Tbilisi wjeżdżamy około godziny 15, meldujemy się tym razem w hotelu, umiejscowionym w ruinach starego zamku. Szybki prysznic i ruszamy na miasto. Pierwszy raz jesteśmy w Tbilisi i robi ono na nas fantastyczne wrażenie. Jest sporo starej zabudowy (przynajmniej my celowaliśmy w rejon gdzie jest jej sporo), knajpa na knajpie. Czuć że to miasto naprawdę żyje. Postanawiamy poszukać miejsc z lokalnymi piwami rzemieślniczymi. Odnajdujemy dwa lokale w których takowe są serwowane. Kilka rodzajów, bierzemy każde inne, na próbę. Co ciekawe, pomimo odmiennych stylów, kolorów czy typów, wszystkie one smakują dokładnie tak samo – jak bardzo płaska, nudna IPA. W drugim lokalu podejmujemy jeszcze jedną próbę i… to samo. Tam się przynajmniej dowiadujemy, że jest tylko jeden browar rzemieślniczy w Tbilisi, który dostarcza piwa do tych lokali. Nazwy nie spamiętaliśmy, nie pomagało to że była pisana gruzińską mchedruli (pismo używane w Gruzji z rodziny pism kartwelskich). No nie podeszły nam te piwa i przerzuciliśmy się na zachodnie krafty (był nawet duński, nieprzyzwoicie drogi Mikkeller). Co ciekawe, gruzińskie koncernówki (np. Kazbegi) są bardzo dobre, jak na koncernówki oczywiście. Nieco zawiedzeni, posnuliśmy się jeszcze wieczorem po mieście i wróciliśmy do hotelu na noc.