Dzień jedenasty – Stepancminda – Tbilisi

Plan na dziś – dojechać do Tbilisi, czyli w znacznym stopniu jest to powrót tą samą Droga Wojenną co jechaliśmy dwa dni wcześniej. Tylko dziś nie pada. Przed nami jedynie około 150 km. Jeszcze tylko śniadanie w miasteczku i ruszamy. Tym razem jest pochmurno, chłodno ale nie mokniemy. Dzięki temu możemy spokojnie podziwiać widoki po drodze, a jest co.

A tutaj jakiś rdzawy wodospad, woda prawdopodobnie kosmicznie zażelaziona:

Po minięciu Przełęczy Krzyżowej, przejeżdżamy przez Gudauri – najbardziej znany gruziński kurort narciarski. Za Gudauri, w miarę zjeżdżania w dół, robi się coraz cieplej, aż do 30 stopni na kilkadziesiąt kilometrów przed Tbilisi.

Do Tbilisi wjeżdżamy około godziny 15, meldujemy się tym razem w hotelu, umiejscowionym w ruinach starego zamku. Szybki prysznic i ruszamy na miasto. Pierwszy raz jesteśmy w Tbilisi i robi ono na nas fantastyczne wrażenie. Jest sporo starej zabudowy (przynajmniej my celowaliśmy w rejon gdzie jest jej sporo), knajpa na knajpie. Czuć że to miasto naprawdę żyje. Postanawiamy poszukać miejsc z lokalnymi piwami rzemieślniczymi. Odnajdujemy dwa lokale w których takowe są serwowane. Kilka rodzajów, bierzemy każde inne, na próbę. Co ciekawe, pomimo odmiennych stylów, kolorów czy typów, wszystkie one smakują dokładnie tak samo – jak bardzo płaska, nudna IPA. W drugim lokalu podejmujemy jeszcze jedną próbę i… to samo. Tam się przynajmniej dowiadujemy, że jest tylko jeden browar rzemieślniczy w Tbilisi, który dostarcza piwa do tych lokali. Nazwy nie spamiętaliśmy, nie pomagało to że była pisana gruzińską mchedruli (pismo używane w Gruzji z rodziny pism kartwelskich). No nie podeszły nam te piwa i przerzuciliśmy się na zachodnie krafty (był nawet duński, nieprzyzwoicie drogi Mikkeller). Co ciekawe, gruzińskie koncernówki (np. Kazbegi) są bardzo dobre, jak na koncernówki oczywiście. Nieco zawiedzeni, posnuliśmy się jeszcze wieczorem po mieście i wróciliśmy do hotelu na noc.

Powrót